Stone Temple Pilots i ich najbardziej niedoceniona płyta – Tiny Music… Songs from the Vatican Gift Shop
Written by Marek Picheta on 15 maja 2025
W połowie lat 90. Stone Temple Pilots byli w dziwnym miejscu. Z jednej strony – wielki sukces, tłumy fanów i status gwiazd rocka. Z drugiej – łatka „grunge’owych podróbek”, wieczne porównania do zespołów z Seattle i osobiste problemy Scotta Weilanda, które zaczynały odbijać się na wszystkim. Ale zamiast iść bezpieczną ścieżką, nagrali coś zupełnie innego. Tiny Music… to nie tylko najbardziej zaskakująca płyta w ich dorobku – to też dźwięk zespołu, który postanowił przestać się przejmować i zrobić coś po swojemu.
Skąd się wzięli i jak trafili na ten zakręt?
STP pojawili się na scenie w 1992 roku z Core – albumem, który przyniósł im szybki sukces i ustawił ich obok Nirvany, Pearl Jam i reszty grunge’owej czołówki. Problem w tym, że wielu krytyków miało ich za „naśladowców”. A oni już wtedy mieli więcej do powiedzenia. Na Purple (1994) pokazali, że potrafią być i melodyjni, i ciężcy – i że nie chcą cały czas grać według jednej formuły.
Gdy świat czekał na trzeci album, oni zamiast przykręcić śrubę, postanowili… poluzować.
Sesja nagraniowa jak z filmu
Zamiast wynająć studio, STP zaszyli się w wynajętej kalifornijskiej willi. Grali, pili, gotowali, spędzali czas razem. Zero presji, zero korporacyjnego nadzoru. Tylko oni i muzyka. I to słychać – Tiny Music… to płyta pełna luzu, dziwności, emocji i eksperymentów. Ale nie byłoby jej bez mroku, który wisiał nad zespołem – bo wtedy Weiland już poważnie walczył z uzależnieniem. Ta walka słychać między dźwiękami – nie zawsze wprost, ale zawsze gdzieś tam obecna.
Glam rock, psychodelia, jazz, punk, trochę funku i klasycznego rocka z lat 60. – Tiny Music… to jak kalejdoskop dźwięków. Czasem lekka, czasem ciężka, czasem liryczna, czasem rozkrzyczana. Ale zawsze szczera. W tamtym czasie wielu nie wiedziało, co z tą płytą zrobić – za mało „grunge’u”, za dużo eksperymentów. Dziś wiadomo, że to właśnie dlatego warto do niej wracać.
Moje trzy ulubione utwory:
1. “And So I Know”
Zupełnie inny od wszystkiego, co wcześniej nagrali. Jazzowy klimat, delikatna gitara, kontrabas, miękka perkusja – jakbyś wszedł do klubu o północy. Weiland śpiewa jakby szeptał, z wielkim wyczuciem. Melancholia bez rozpaczy. Taka cisza, której chcesz posłuchać.
2. “Trippin’ on a Hole in a Paper Heart”
Najbardziej energetyczny numer na płycie. Riff wbija się w głowę od pierwszych sekund. Weiland krzyczy: “I’m not dead and I’m not for sale” – jakby chciał wykrzyczeć, że jeszcze walczy, że jeszcze się nie poddał. Rockowy hymn z duszą.
3. “Adhesive”
Ten kawałek wciąga jak sen. Wolny, pełen niedopowiedzeń. Gitara brzmi, jakby miała się zaraz rozpaść. A potem to solo na trąbce – totalne zaskoczenie. Można go słuchać bez końca i za każdym razem odkrywać coś nowego.
A reszta?
-
“Big Bang Baby” – zgryźliwy, szorstki rock z genialnym refrenem. I świetny teledysk stylizowany na wczesne lata 80.
-
“Lady Picture Show” – piękna melodia, ale w środku coś boli. Ballada o kobiecej delikatności i przemocy, która zostawia ślad.
-
“Pop’s Love Suicide” – otwarcie płyty, od razu wiadomo, że będzie inaczej niż zwykle.
-
“Ride the Cliché” – funky vibe, który buja.
-
“Art School Girl” – punkowy, szybki, ironiczny. Jak mrugnięcie okiem.
-
“Daisy” – instrumentalny oddech. Fortepian, gitara, cisza przed końcem.
I wreszcie: “Seven Caged Tigers”
Zamknięcie idealne. Piękna, spokojna ballada, w której Weiland brzmi, jakby śpiewał do samego siebie. O wolności, o szukaniu siebie. Zostaje w głowie na długo.
Na koniec
Tiny Music… Songs from the Vatican Gift Shop to płyta, którą wielu wtedy nie rozumiało. Za dziwna, za inna. Ale właśnie dzięki temu – ponadczasowa. Pokazuje zespół, który odważył się iść własną drogą. Zaryzykował. I zostawił coś naprawdę wyjątkowego.
Stone Temple Pilots przestali być „zespołem grunge’owym”. Stali się zespołem, który szuka. I znajduje.
Fraszka